Koniec niemieckiego Danzig, początek polskiego Gdańska
Artykuł z ...
Artykuł z m.trojmiasto.wyborcza.pl. Kopiuję dosłownie, żeby mi nie zginął w natłoku linków 🙂
Oryginał tu :
A tu treść :
W naszej pamięci o marcu – kwietniu 1945 r. brakuje dystansu. Narracji, która z jednej strony nie zaciera faktu, że to było miasto, którym rządzili naziści, a z drugiej nie widzi Armii Czerwonej tylko jako wyzwoliciela, albo tylko jako grabieżcy
Jan Daniluk*: – Ponieważ patrząc choćby na politykę historyczną miasta, używanie takiego określenia wprowadza pewien dysonans. Z jednej strony organizuje się różnego rodzaju wydarzenia kulturalne, które pokazują niemiecką przeszłość Gdańska…
… pewną ciągłość historyczną…
– Zgoda, chociaż miejsca, nie elementu ludzkiego. Żeby było jasne: dla mnie określenie niemiecki Gdańsk nie ma znaczenia wartościującego, to po prostu stwierdzenie faktu historycznego.
Że przed II wojną światową mieszkali tu Niemcy.
– W zdecydowanej większości. Albo dokładniej rzecz ujmując: niemieckojęzyczni gdańszczanie, związani z kręgiem kultury niemieckiej. Kształtowanie się pojęcia narodu, rozumianego współcześnie, to przecież tak naprawdę XIX wiek. Z wielkości Gdańska Złotego Wieku, jego związków z Rzeczpospolitą wiele wówczas nie zostało. Miasto było już prowincjonalnym ośrodkiem, podupadłym po okresie napoleońskim. Wychowały się w nim nowe pokolenia gdańszczan, obywateli Prus, później II Rzeszy. W momencie zakończenia I wojny światowej Gdańsk jest miastem niemieckim, z relatywnie dużą, a przede wszystkim aktywną mniejszością polską – ale jednak mniejszością. W okresie międzywojennym w ogóle wszystko się wypacza. Dochodzą do głosu, jak nigdy przedtem, silne głosy nacjonalistyczne. Bo paradoksalnie to, co miało służyć załagodzeniu konfliktu polsko-niemieckiego – czyli utworzenie Wolnego Miasta Gdańska – de facto tylko ten konflikt zaogniło i stało się jego „paliwem”.
Po drugiej wojnie powód funkcjonowania terminu „powrót Gdańska do macierzy” wydaje się oczywisty. Polskie władze chciały podkreślić historyczne prawa do tego miejsca.
– Co ciekawe, w pierwszych latach obchodzono po prostu wyzwolenie Wybrzeża, i w tych ramach Gdańska i Gdyni. „Powrót do macierzy” jako nazwa oficjalnych uroczystości pojawia się później.
A dlaczego dziś wciąż używamy tego określenia? Boimy się reakcji ludzi wychowanych w PRL-u, którzy uczyli się „innej” historii? Nie chcemy zostać uznani za „zakamuflowaną opcję niemiecką”?
– Myślę, że to bardziej prozaiczna kwestia. Generalnie urzędnicy – nie tylko gdańscy – są dość zachowawczy, nie lubią historycznych kontrowersji. Podam taki przykład. Jakiś czas temu wykonano z inicjatywy miłośników Orłowa wierną replikę słupa granicznego, jaki stał miedzy Polską a Wolnym Miastem, czyli między Gdynią a Sopotem. Pojawił się pomysł, by ustawić go razem z tablicą informacyjną możliwie blisko pierwotnego miejsca, przy ujściu rzeczki w Orłowie, akurat jeszcze na terenie należącym do Sopotu. Póki co nic z tego nie wyszło, sopocki magistrat, którego zgoda była niezbędna, wyraził się o pomyśle negatywnie, uznając go „za kontrowersyjny”. Nie mogę tego zrozumieć. Gdzie tu kontrowersja? Nikt przecież nie chciał odtwarzać Wolnego Miasta. To jednostkowy przykład urzędniczej zachowawczości, która moim zdaniem idzie za daleko.
Czy z naszej perspektywy w ogóle mamy co świętować? W ostatnim czasie w dobrym tonie jest zwracanie uwagi osobom, kto o wydarzeniach z marca 1945 r. mówią „wyzwolenie”.
– Też staram się nie używać terminu: „wyzwolenie”, a jeżeli już, to co najwyżej w cudzysłowie. W końcu przecież po wyzwoleniu kraj jest wolny. A po 1945 r. – dziś to chyba nie podlega dyskusji – to nie był w pełni suwerenny kraj. Z drugiej strony przestrzegam przed jednostronnym przedstawianiem wydarzeń z marca i kwietnia 1945 r., bez uwzględniania kontekstu. Samo podkreślanie tylko i wyłącznie tego, co tutaj robili czerwonoarmiści, wykrzywia obraz. Jest pewnym paradoksem i jednocześnie niebezpieczeństwem, że dzisiaj szeroko pojęta prawa strona sceny politycznej, przy każdej okazji podkreślając brutalność czerwonoarmistów, grabieże i rabunki, jednocześnie sprawia, ze zaczynamy mniej ostro widzieć to, co robili Niemcy w czasie II wojny, czy w ogóle kto tę wojnę wywołał… Jakoś staje się mniej ważne, kto wojska niemieckie stąd wyparł. A to rola Armii Czerwonej, wsparcie jednostek polskich na tym terenie było znikome. I to się przekłada na tysiące ofiar wśród żołnierzy radzieckich. Czy to się nam podoba, czy nie. O nich też należy pamiętać, oczywiście nie zapominając, co działo się tu bezpośrednio po zakończeniu działań wojennych. Nikt nie mówi, że to łatwa historia.
Czy ta perspektywa: mocno akcentująca sowieckie bestialstwa, bez szerszego kontekstu nie sprawia, że trochę bezwiednie zaczęliśmy się utożsamiać z ówczesnymi gdańszczanami? Czy nie zaczynamy mieć poczucia „wspólnej” historii? Przecież o niczym takim nie może być mowy. Gdyby Niemcy, którzy tu wówczas mieszkali, wojnę wygrali, my dziś na pewno nie bylibyśmy gdańszczanami.
– Rozumiem o co panu chodzi, jednak w sentymencie do miejsca, potrzebie ciągłości, nie ma nic złego. Powiem więcej, warto to kultywować. Chodzi natomiast o to, by w narracji o tym, co się tu stało w 1945 r., znaleźć formułę, która nie będzie z jednej strony tanim sentymentalizmem, skupiającym się tylko na losach samego miasta i jego zabytkach, z drugiej zaś nie będzie się też skupiała na jednostronnym przedstawianiu Armii Czerwonej tylko jako grabieżcy.
Jest jeszcze jedna bardzo ważna uwaga: zapominamy, że Niemcy nie byli tutaj okupantami. Oni tu cały czas byli u siebie. Oczywiście pamiętamy o Polakach, Żydach, aresztowanych w 1939 r., z których większość tej wojny nie przeżyła, także o robotnikach przymusowych i jeńcach wojennych, trafiających tutaj z terenów okupowanej Polski czy innych części Europy. Oni też tu byli. Ale było to miasto zamieszkiwane w zdecydowanej większości przez ludność niemiecką, o niemieckim charakterze. Inna prawa, czy ona popierała ten reżim, czy nie.
Nie oszukujmy się, w większości na pewno tak.
– Pewnie tak, chociaż w państwie totalitarnym trudno wyrokować, jaki odsetek ludności w rzeczywistości popierał politykę władz, jaki był bierny, a jaki starał się stawiać opór. Dla naszych rozważań teraz nie ma to znaczenia. W pamięci o marcu i kwietniu 1945 r. brakuje mi pewnego spokoju i dystansu. Narracji, która z jednej strony nie zaciera faktu, że to było miasto, którym rządzili niemieccy naziści, a z drugiej nie widzi Armii Czerwonej tylko jako wyzwoliciela, albo tylko jako grabieżcy. Odpowiedzialność za losy miasta i jego mieszkańców ponoszą obydwie strony, i Niemcy, i Sowieci.
Początek końca niemieckiego Gdańska. Kiedy się zaczęło „ostatnie odliczanie”?
– Mówi się zazwyczaj o 12 stycznia 1945 roku, początku ofensywy radzieckiej znad Wisły. Tak naprawdę jednak w Gdańsku wojnę z cała intensywnością zaczęło się czuć, kiedy walczyła Warszawa, w sierpniu 1944 roku. Rozpoczęto zakrojone na szeroką skalę prace ziemne przy umocnieniach na obrzeżach miasta, zawiązał się specjalny sztab, mający przygotować region do obrony i ewakuacji
– ale już pod koniec sierpnia docierają na statkach do portu gdańskiego pierwsze zorganizowane transporty uciekinierów z dzisiejszej Łotwy i Estonii. Do końca roku tylko drogą morską przybyło do miasta co najmniej 140 tys. osób. Do tego przecież należy dodać masę osób zmierzających drogami lądowymi do Gdańska z Prus Wschodnich czy Kujaw. Rosną lawinowo problemy aprowizacyjne, lokalowe i komunikacyjne (miasto było teoretycznie przygotowane na przyjęcie 100 tys. osób). Gdańsk według oficjalnych danych w maju 1944 r. liczył 288 tys. mieszkańców. Jednocześnie już we wrześniu ograniczone zostaje wydawanie prasy, zamykane są teatry i kina. Intensyfikacji nabiera ewakuacja dóbr kultury i nauki, ale też dzieci i młodzieży z gęsto zabudowanego Śródmieścia. Gdańsk był długo relatywnie nietknięty wojną. Naloty oczywiście były, ale nie wyrządziły większych zniszczeń. Liczby ofiar wśród ludności Gdańska nie ma w ogóle co porównywać z tym, co działo się w miastach zachodnich czy północnych Niemiec
O czym mówi propaganda w Gdańsku w drugiej połowie 1944 roku? O przejściowych problemach na froncie?
– Wtedy mówią już o mobilizacji, jedności, zwarciu szeregów
Pojawia się teza, że Armia Czerwona podczas działań wojennych celowo niszczyła Gdańsk, chcąc zetrzeć z powierzchni ziemi miejsce, w którym – i w pewnym sensie przez które – rozpoczęła się II wojna. Tak tłumaczy się niemal kompletne zniszczenie Głównego Miasta. Z drugiej strony jednak Niemcy stawili w Gdańsku zacięty opór, doszło do walk ulicznych, których następstwem musiały być potężne zniszczenia.
– Nie znam żadnego takiego dokumentu, z którego jednoznacznie wynika, że rozkazano zniszczyć Gdańsk tylko dlatego, że „tu się wszystko rozpoczęło”. Zdobycie miasta było konkretnym celem operacyjnym. Niemcy bronili ważnego ośrodka gospodarczego i komunikacyjnego. Armia Czerwona musiała go zdobyć. Choć symbol też miał woje znaczenie, 1 września 1939 r. był przecież datą ważną i tragiczną.
Dla Rosjan też? Oni przecież rozpoczęli Wojnę Ojczyźnianą w 1941 r.
– To prawda, ale kiedy 30 marca 1945 ogłoszono, że Gdańsk został zdobyty, w Moskwie biły dzwony, a oficjalny komunikat mówił o odzyskanych „prastarych ziemiach słowiańskich”. Zdobycie Gdańska miało duże znaczenie zarówno polityczno-symboliczne, jak i wojskowe. A co do ogromnych zniszczeń – ma pan rację: trwała wojna, przeciwnik nie opuścił miasta dobrowolnie, toczył zacięte boje, wyznaczył kilka linii obrony…
Jeszcze jedno – na ogół staram się unikać takich odniesień, ale w tym wypadku robię wyjątek, bo termin decydujących walk jest mocno symboliczny. Ten kluczowy dla losów niemieckiego Gdańska tydzień, gdy miasto padało, był Wielkim Tygodniem. Wielki Piątek przypadał właśnie 30 marca.
Ten dzień najczęściej przyjmuje się jako datę zdobycia Gdańska.
– Tak, chociaż po wojnie daty, w których świętowano, mocno się zmieniały. Zresztą to data wyjątkowo umowna. 1 kwietnia przecież Niemcy trzymali jeszcze pozycje na Westerplatte i na Stogach.
Zastanawia determinacja oddziałów niemieckich. Oczywiście wiemy, że hitlerowcy do ostatnich dni za dezercję karali śmiercią, a trupy „zdrajców” – żołnierzy i cywili – wisiały na drzewach wzdłuż Adolf Hitler Strasse (dziś al. Zwycięstwa). Ale czy strach przed wyrokiem to wystarczający powód takiej determinacji? Czy oni wiedzieli, co ich czeka z rąk zwycięzców, dlatego tak zacięcie walczyli?
– Zapewne wiedzieli. To były oddziały, które cofały się z Prus Wschodnich albo z Kujaw. Oczywiście uzupełnione członkami miejscowego Volkssturmu. A że bronili się do końca… Odnoszę wrażenie, że my w ogóle mamy tendencje do zbyt lekkiego przechodzenia nad tym wszystkim, co niesie ze sobą wojna. Może pan się ze mną nie zgodzić, ale II wojna światowa w powszechnym odbiorze nam spowszedniała. Weźmy nasze Westerplatte w 1939 roku, żołnierzy, którzy w absolutnie beznadziejnej sytuacji bronią się siedem dni. Kwitujemy to zwykle jednym zdaniem: bohaterski, zacięty opór. To takie słowa-wytrychy, szczególnie powtarzane (bez refleksji) na różnego rodzaju akademiach. Mnie to cały czas fascynuje Na swój sposób to dla mnie cały czas niepojęte. Niesamowite.
I w 1945 naród, który tę wojnę rozpoczął, też broni się do ostatniego żołnierza.
– Relacje tamtych żołnierzy, ale też i cywili, które dziś znamy, są bardzo różne, czasem ze sobą sprzeczne. Trudno wyłonić generalny obraz. Strach jest wszechobecny. Jest kilka ciekawych wspomnień rannych żołnierzy, dowodzących, że ci ludzie nie widzą w tym wszystkim co się dzieje, sensu. Z drugiej strony są relacje o niejednokrotnym stawianiu oporu dosłownie do ostatniego naboju. O ludziach, którzy wyskakują przed czołgi, niszczą je i sami giną.
A propos Westerplatte. W 1945 też poddaje się ostatnie…
– Na pewno jedno z ostatnich.
Znalazłem informację, że otoczeni żołnierze niemieccy bronili się siedem dni, od 1 do 7 kwietnia…
– Wiem, o jakim źródle pan mówi. Trudno to jednak dziś ostatecznie zweryfikować. Faktem jest, że Westerplatte znowu było redutą obrony, tym razem niemieckiej. Ale to, czy bronili się akurat siedem dni, nie jest takie pewne. Na pewno byli tam jeszcze 1-2 kwietnia. Na pewno już byli odcięci, Przeróbka została zajęta 31 marca.
W końcu Gdańsk zostaje zdobyty. I ludność cywilną spotyka hekatomba. Gwałty, mordy, podpalanie kościołów, w których gromadzą się wierni uciekający z płonących domów.
– Konkretnie wiemy o jednym takim przypadku, w kościele św. Józefa.
– Niestety, niewiele możemy powiedzieć na pewno. W powojennej Polsce o takich rzeczach się nie mówiło. Jeżeli już wspominano o Armii Czerwonej w Gdańsku, wyciągało się przykłady, jak jakiś oficer uratował kobietę przed rozstrzelaniem, bo ta w ostatniej chwili powiedziała parę słów po polsku.
Są takie relacje?
– Oczywiście, choć jest ich rzecz jasna mniej. Strona niemiecka z kolei podkreśla wyłącznie grabieże, gwałty. Jakkolwiek bezdusznie by to nie zabrzmiało: wszystkie te relacje przedstawiają konkretny wycinek rzeczywistości, ale tylko wycinek. A dla historyków niezwykle istotna jest skala wydarzeń. Nie ulega wątpliwości, że w ostatnich latach zaczęliśmy umniejszać obraz wojennych zniszczeń Gdańska, akcentując to, co działo się już po zdobyciu miasta. A przecież zmasowany ostrzał artyleryjski, bombardowania w gęstej zabudowie śródmieścia, przy coraz mniejszych możliwościach akcji ratowniczych – to wszystko musiało spowodować znaczne zniszczenia. O szalejących pożarach jeszcze przed zakończeniem działań wojennych opowiadają wszyscy. Jak zwykle wraca tylko pytanie o skalę.
Szokujące, jak mało wiemy o tamtych dniach. Ma się czasem wrażenie, jakbyśmy dyskutowali o zaginionej kulturze Majów, a nie o wydarzeniach sprzed 71 lat…
– Tak, ale był to proces gwałtowny i jednocześnie krótkotrwały, któremu towarzyszyła ogromna migracja ludności, wszechobecna niestałość oraz zniszczenie. Wszystko to sprawia, że dziś niejednokrotnie trudniejsze jest odtworzenie tego, co działo się w Gdańsku w marcu 1945 r. niż podczas – dajmy na to – jakiejś powodzi czy epidemii w XIX w.
Ile ludzi opuściło Gdańsk po kwietniu 1945 r.?
– Tak naprawdę nie mamy pojęcia.
Setki tysięcy?
– Z pewnością. 17 marca 1945 r. – gdy rejon Gdańska, Sopotu i Gdyni był już okrążony, według szacunków urzędników miało przebywać tu od 600 tys. do miliona osób. Duży rozrzut, prawda? Dla przypomnienia, wiosną 1944 r. Gdańsk, Gdynia i Sopot liczyły łącznie zapewne blisko 450 tys. mieszkańców.
Różnica to uchodźcy ze wschodu, którzy nie zdążyli wyruszyć stąd dalej w głąb Niemiec?
– Nie tylko. Uciekinierzy, ranni i zdolni do walki żołnierze, robotnicy przymusowi, pojedynczy jeńcy wojenni. Większość tych ostatnich, jak i więźniów filii obozu koncentracyjnego Stutthof czy osadzonych w więzieniach i aresztach, postarano się wcześniej ewakuować w głąb Rzeszy. W połowie czerwca 1945 r. w mieście miało być około 134 tysięcy osób.
Już z ludnością napływową, bo przecież od kwietnia o Gdańska przyjeżdżają już Polacy?
– Oczywiście. Polaków miało być ok. 8,5 tysiąca. Wiele tu jeszcze nieodkrytych, tragicznych kart z roku 1945, związanych z bestialstwami po obu stronach konfliktu. Z jednej strony mówimy o tym, co spotkało ludność cywilną po zakończeniu działań wojennych. I bardzo dobrze. Ale pamiętajmy i o drugiej stronie. Ostatnio opublikowano artykuł oparty na szeregu zeznań sowieckich jeńców i robotników przymusowych, którym udało się przeżyć w Gdańsku do momentu nadejścia Armii Czerwonej. Powtarzają się informacje, że Niemcy jeszcze w lutym i marcu 1945 r. wyprawiali barkami jeńców i robotników przymusowych na Zatokę Gdańską i tam zatapiali.
Jak dziś powinniśmy obchodzić kolejne rocznice zdobycia, albo – jak kto woli – „wyzwolenia” Gdańska?
– Jest kilka pytań, na które powinniśmy sobie odpowiedzieć. Po pierwsze: jak nazywać rocznicę tych wydarzeń. Po drugie: jak je obchodzić. Przyjęło się, że składamy kwiaty pod pomnikami czy na cmentarzach. To rozumiem, mam natomiast problem z formułą, w jakiej się to dzieje. W ubiegłym roku głośno było o składaniu kwiatów przez władze Gdańska, w towarzystwie rosyjskiego konsula, na cmentarzu żołnierzy radzieckich. Żeby było jasne: mam szacunek do zmarłych, pamiętając nawet w jakich armiach służyli. Ale czym innym jest szacunek, spokój zmarłych, pamięć o nich, a czym innym honorowanie tej pamięci przez organizację oficjalnych uroczystości. Tym bardziej, że strona rosyjska reaguje alergicznie na przestawianie żołnierzy Armii Czerwonej w jakikolwiek inny sposób niż jako wyzwolicieli. Składając ramię w ramie kwiaty z przedstawicielem Rosji, chcąc nie chcąc możemy sprawiać wrażenie, że przychylamy się do takiego, czarno-białego postrzegania historii.
Może to nie najlepsze porównanie, ale czy możemy sobie wyobrazić, że 1 września na Cmentarzu Garnizonowym, gdzie jest kwatera poległych policjantów i żołnierzy niemieckich, konsulat niemiecki i najwyżsi urzędnicy miejscy składają razem kwiaty? Chyba nie.
Co powinniśmy robić? Musimy pamiętać, że Armia Czerwona wyparła stąd Niemców, ale niech nie będzie to kadłubowa pamięć. Przed 1989 rokiem mieliśmy jednostronny obraz tamtych wydarzeń, ale po tej dacie wahadło wychyliło się w drugą stronę. To też błąd. Marzyłyby mi się uroczystości mające charakter refleksyjny, pozbawione zbędnego triumfalizmu i patosu, skłaniające raczej do rozważań nad konsekwencjami wojny i zbrodniczym charakterem obu systemów totalitarnych. To ważne szczególnie w miejscu, w którym Niemcy rozpętali II wojnę światową, a następnie konsekwentnie realizowali swoją zbrodniczą politykę, jak i gdzie w 1945 r. „wyzwoliciele”, wypierając niemieckie oddziały, dopuścili się bestialstw na ludności cywilnej. Ostatnie dni marca 1945 r. stały się końcem niemieckiego Danzig, a początkiem polskiego Gdańska. Może to jest najwłaściwsza perspektywa?
* Jan Daniluk – absolwent historii na UG, doktorant. Temat pracy doktorskiej (finalizowanej pod kierunkiem prof. dr hab. Marka Andrzejewskiego): „ «Miasto skoszarowane ». Garnizon Gdańsk w latach 1939-1945”. Od marca 2015 r. historyk w Dziale Naukowym Muzeum II Wojny Światowej w Gdańsku. W latach 2009-2015 pracował w pionie edukacyjno-naukowym gdańskiego oddziału IPN. W latach 2005-2009 był związany z Parkiem Kulturowym Fortyfikacji Miejskich „Twierdza Gdańsk”.